Okna wstawione.
Sału nie ma, jak mawiał Mati, mnóstwo poprawek, szpachlowania i malowania, ale ok, nie będę małostkowa. Witek jutro wyjeżdża, widać, że było mu głupio i starał się ile się dało poprawić. Ale już zawsze największą zagadką mojego życia pozostanie pytanie, jak to możliwe, by przylecieć do Toskanii na tydzień, być może jedyny raz w życiu i ani razu, podkreślam, ani razu nie wyjść na spacer, by zobaczyć choć kawałek miasteczka. Witek po pracy siadał przed telewizorem, zmieniał kanały z częstotliwością kilkunastu sekund i z wyłączoną fonią godzinami oglądał TV. Od czasu do czasu robił sobie przerwę, wychodził na korytarz, by zapalić "Mocnego"("to" jeszcze ktoś produkuje! Odwieczny zapach palących się skarpetek i pakuł!), i tak od dnia, gdy przywiozłam go z Rzymu, z lotniska. Czy świat nie jest zastanawiający w swej różnorodności?
To nie pierwsze i nie ostatnie nasze doświadczenie z pracownikami na tej budowie. Mati pojawił się w lipcu i od samego początku nie pozostawił nam żadnych złudzeń - natychmiast okazał się zdeklarowanym i zatwardziałym hipochondrykiem. Zaczynał i kończył pracę od dokładnego smarowania się przeróżnymi maściami, jakie w swojej zapobiegliwości kupiłam na wszelką, odpukać, ewentualność. W zasadzie już w pierwszym tygodniu skończyła się maść przeciwbólowa, przeciw oparzeniom, zaraz potem przeciw komarom oraz wszystkie bandaże, którymi Mati dokładnie się okręcał, poświęcając na to prawie cały wolny czas.
W pozostałym czasie, zbolały i świecący od smarowideł, wychodził na passagiatę , czyli rytualny włoski popołudniowy spacer, by popatrzeć a może nawet złowić jakąś szczupłą włoską "bellę". Z tego co wiem, przez cały, ponad pięciotygodniowy pobyt nie odniósł sukcesu, co nie jest dla mnie żadnym zaskoczeniem, biorąc pod uwagę zapach i kolor Matiego.
Ale pokazał nam też swój wielki, wrodzony i niesamowity talent - Mati okazał wielkim kucharzem. Z zasady nieufnie podchodzę do cudzych kuchennych wytworów, jestem dość "brzydliwa" a poza tym nie mam wśród znajomych zbyt wielu kulinarnych tytanów, dlatego też rewelacje K., że Mati świetnie gotuje przyjmowałam dużą dozą nieufności. Wyszłam z założenia, że pod moją nieobecność we Włoszech, każdy, kto przygotuje jakieś jedzenie i zwolni K. z tego obowiązku, jest w jego oczach świetnym i utalentowanym kucharzem. Dlatego też, zaraz po przyjeździe do Włoch tak kombinowałam, by nawet kosztem swojego wolnego czasu i odpoczynku, samodzielnie gotować. Ale nadszedł dzień, gdy dłużej nie mogłam już wymyślać nowych powodów, dla których Mati miał się trzymać z daleka od kuchni, tym bardziej, że K. ciągle nalegał, by dać chłopakowi szansę.
Mati zrobił makaron z sosem z czerwonego pesto i powiem otwarcie - to była poezja. Nigdy wcześniej ani też później nie jadłam tak dobrej potrawy. A samo gotowanie przez Matiego okazało się spektaklem kreatywności i właściwych decyzji. Po tym wydarzeniu Mati zaczął nam gotować regularnie, i zawsze z takim samym skutkiem - rewelacja. Wybaczyłam mu wszystkie choroby, których się jego zdaniem nabawił na naszej budowie. Wybaczyłam, że nie chciał skuć kawałka muru bez okularów ochronnych, maski z filtrem węglowym, kasku i profesjonalnych butów oraz rękawic ze wzmocnieniami dla kciuków. Gdy wyłaniał się z nagła w całym tym oprzyrządowaniu, podobny do ufo, czułam lęk przed wielką tajemnicą życia. Wybaczyłam, że nie wchodził na drabinę, jeśli jej wysokość przekraczała jeden metr. Wybaczyłam mu nawet to, że kując posadzkę, podziurawił i pokruszył większość starych, pięknych płytek. Oraz fakt, że zasnął, gdy jechaliśmy do Urbino trasą, która zapierała dech w piersiach. To jak gotował, co gotował i jak potrafił mówić o winie zrekompensowało wszystkie szkody i wady Matiego.
Gdy wyjeżdżał, powiedziałam mu na pożegnanie: - Mati, musisz mieć swoją knajpę, inaczej bezpowrotnie zgubisz talent dany od Boga.
Życzę jemu i nam wszystkim, że spełni się to życzenie, bo strata dla planety byłaby niewybaczalna.
poniedziałek, 30 listopada 2009, anitaes